Kapitan – pierwszy po Bogu
Cokolwiek mówić i pisać, na jednostce pływającej pozycja kapitana była niepodważalna. Aby nim zostać, należało legitymować się nie tylko określonymi umiejętnościami nabytymi podczas służby, ale także odpowiednim stosunkiem do powierzonego ładunku i co być może najważniejsze, zaufaniem armatora – właściciela statku.
Ci ostatni dobierali bardzo często takich kapitanów, dla których dobro ładunku i prędkość żeglugi (nawet kosztem komfortu i bezpieczeństwa załogi) były bezwzględnym priorytetem. Aby zostać kapitanem okrętu wojennego, mężczyzna musiał być gentlemanem, czyli człowiekiem dobrze urodzonym. Zdarzało się jednak, że do kapitańskiego stołka dochodzono w wyniku ciężkiej pracy i osobistych zdolności. Przykładem jest kapitan William Blight, dowódca słynnego HMS „Bounty”, który służbę na morzu rozpoczął jako zwykły marynarz statku handlowego.
W ciągu kilku lat został oficerem nawigacyjnym, a dzięki swoim zdolnościom rysowania map został dostrzeżony przez Jamesa Cooka i w jego trzeciej wyprawie dookoła świata wziął już udział jako oficer nawigacyjny jednostki „Resolution”. Rekomendacji Cooka sprawiła, że w krótkim czasie Blight zdobył patem porucznika marynarki. Jego zdolności nawigacyjne okazał) się nie tylko papierowe – potwierdził je w czasie wymuszonego rejsu związanego z buntem załogi. Kapitan musiał mieć wysokie umiejętności nawigacyjne i znać obsługę instrumentów nawigacyjnych.
Nie mogła być mu obca wiedza o drogach morskich, a także, jak doda. je Eugeniusz Kaczorowski, umiejętność „rachunkowości gdyż do niego należy obowiązek rozliczenia się z każde podróży, także pod względem finansowym”. Kapitan, mając niemal absolutną władzę, mógł udzielać chrztu dzieciom urodzonym na statku, dawać ślub, a także przewodniczyć pogrzebom. Nagradzał i karał marynarzy, był po prostu pierwszym po Bogu.
Pierwszy oficer czyli jak bardzo pragnę zostać kapitanem
Pierwszy oficer na każdym żaglowcu starał się być główną podporą kapitana, zarządzającym i administrującym wszystkim, co działo się na statku lub okręcie, w związku z czym miał wiele obowiązków. Zajmował się każdym aspektem morskiego rzemiosła, poczynając od pilnowania nawigacji po naprawę żagli.
Dozorował rozmieszczenie ładunku w ładowni (sztauowanie), pamiętając o zachowaniu niezbędnej stateczności statku. Spadała na niego także troska o takielunek i konserwację jednostki. Wraz z marynarzami z wachty, którą dowodził, odpowiadał za manewry w dziobowej części żaglowca. Był także zobowiązany do prowadzenia dziennika okrętowego. Funkcje pierwszych oficerów pełnili żeglarze o długim stażu i w starszym już wieku, którzy czekali, aż ktoś ich zauważy i awansuje na stanowisko kapitana.
Drugi oficer, czyli pies pokładowy
Zwykli marynarze nazywali drugiego oficera psem pokładowym, ponieważ dzielił z nimi proste, brudne i psie życie. Według Eugeniusza Kaczorowskiego ranga oficerska drugiego rzadko była respektowana, a poza tym prawie nie korzystał on z przywilejów przysługujących stopniowi oficerskiemu. Marynarska brać mówiła o nich także: służący marynarzy, gdyż musiał dostarczać im szwarby, czyli miotły, oraz inne przyrządy do czyszczenia pokładu.
Drugi oficer wykonywał prace pokładowe na równi z żeglarzami i być może stąd brał się brak autorytetu wśród załogi. Niby ofi-cer, ale nie dopuszczany do kapitańskiego stołu, siadający przy nim dopiero wtedy, kiedy kapitan i pierwszy oficer od-chodzili od posiłków. Nadzorował między innymi „wyluzowane reje stermasztu i brasy rej na foku i grocie” (cyt. za E. Kaczorowskim). Pod jego opieką znajdował się też sprzęt do nawigacji i mapy. Nie miał lekkiego życia, stojąc niejako w rozkroku pomiędzy światem zwykłych marynarzy i oficerów gentlemanów.
Trzeci oficer, czyli porucznik od kurzych jajek.
Trzeci oficer wbrew pozorom miał bardzo istotne obowiązki. Kontrolował kuchnię, nadzorował prawidłowość wydawanych porcji żywnościowych i trzymał klucz od pen-try, czyli komory prowiantowej — musiał zatem cieszyć się estymą załogi. Nosił przydomek porucznik od kurzych jaj, gdyż jednym z jego zadań była opieka nad żywym inwentarzem, który płynął na statku. Doglądał więc świnie, krowy, drób i inne boże stworzenia, pomagające urozmaicać marynarską, a właściwie kapitańską dietę. Opiekował się także manewrami na śródokręciu.
Bosman, czyli najstarszy podoficer albo drugi po Bogu.
Już sama nazwa tej funkcji budziła grozę wśród załogi. Nikt nie znał tylu przekleństw i złorzeczeń, co on, nikt też nie potrafił tak skutecznie wymóc na opornym załogancie, aby wypełniał należycie swoje zadania. Bosman był prawą ręką pierwszego oficera. Eugeniusz Kaczorowski nazywa go „łącznikiem pomiędzy dowództwem statku a marynarzami”.
Dbał o to, aby na jednostce panował porządek i dyscyplina oraz żeby każdy z marynarzy zawsze miał coś do roboty. Szanowany lub znienawidzony przez załogę albo też szanowany i znienawidzony jednocześnie był reprezentantem interesów kapitana, który zawsze mógł na nim polegać. Bosman, mimo że nie pełnił wacht, czuwał nad wszystkim, co działo się na statku przez całą dobę. Załoga bała się go bardziej niż kapitana, gdyż bezwzględnie wyszukiwał przewinienia i egzekwował kary.
Kucharz, czyli doc, brudas i truciciel
Określenia, jakimi obdarzano marynarza zajmującego się gotowaniem, były tak różnorodne, że mogłyby zapełnić wiele stron. Kucharz na statku nie cieszył się specjalnym poważaniem wśród załogi i nie ma się czemu dziwić. Szefowie restauracji z hotelu Excelsior niezbyt często trafiali do służby na statku, a właściwie nigdy.
Kucharzami zostawały osoby zupełnie przypadkowe, mające dość wybiórczy kontakt ze zbiorowym żywieniem. We flocie brytyjskiej funkcję kucharza — cooka — obejmował zazwyczaj sprowadzony przez Press Gang żeglarz, który nie nadawał się do niczego innego: „Częstokroć są to inwalidzi, jeszcze częściej alkoholicy, którzy z racji swego nałogu nie mogą sprostać pracy na pokładzie. Nietrudno sobie zatem wyobrazić, jaka jest higiena w kuchni i jakość przyrządzanych posiłków” (cyt. za E. Kaczorowskim). Nieco lepiej z uszanowaniem tej niełatwej profesji było we flocie amerykańskiej, gdzie kucharza tytułowano doc, gdyż do jego zadań należała też pielęgniar-ska opieka nad załogą.
Wilki morskie, żółtodzioby, uczniowie i chłopcy okrętowi
Marynarz, sailor, zejman, żeglarz był na końcu okrętowej hierarchii. Pomiatany, lekceważony i zmuszany do najcięższych prac, nie miał żadnych praw z wyjątkiem jednego: prawa do ciężkiej pracy. J.R. Hutchinson tak opisuje go w książce Press Gang: ‚Tradycyjny marynarz był w zasadzie istotą pełną sprzeczności. Był to typ notorycznie przeklinającego nicponia, który okraszając swoją dziwną morską gwarę strasznymi przekleństwami i odrażającymi bluźnierstwami, potrafił zarazem w sprawach religijnych wykazać się przesadnym zachwytem i łagodną pobożnością dziecka. (…) Jego życzenia tyczące się życia były ograniczone do trzech: wyspy tytoniu, rzeki rumu i jeszcze większej ilości rumu; lecz według tych, którzy znali go lepiej niż on sam, w każdej chwili był w stanie poświęcić owe trzy życzenia razem ze wszystkim co posiadał, dla spełnienia czwartego, nikomu nie wyznanego pragnienia, życzenia najdroższego w całym życiu — kobiety”.
Nawet marynarska kasta nie była w swej strukturze jednolita. Ci, którzy pływali długo, uważali się za kogoś lepszego od nowicjuszy, dlatego traktowali ich z pobłażaniem i wysługiwali się nimi podczas najcięższych i nielubianych prac. Nowicjuszami mogli być nie tylko zwykli marynarze, ale także zamustrowani uczniowie szkół nawigacyjnych lub oficerskich. Właściwie nie bardzo było wiadomo, jak ich traktować. Nie stali się jeszcze oficerami i choć dopiero aspirowali do tych stanowisk, już jadali razem z oficerami i kapitanem.
Z drugiej strony tak samo jak zwykłych marynarzy pędzono ich do najcięższych prac. Postępowanie wobec uczniów nie było w klasycznym okresie żaglowców unormowane specjalnymi przepisami i ich traktowanie zależało od nastroju kapitana albo oficerów. Przypadkowi nauczyciele, niekiedy o niezbyt wysokich kwalifikacjach, wpajali im normy i zasady zawodu. Sytuacja zaczęła się zmieniać, kiedy z końcem XIX wieku do zaokrętowanych uczniów zatrudniono wykwalifikowanych nauczycieli po-szczególnych przedmiotów.
Zwykłym chłopcom pokładowym, niebędącym jeszcze uczniami, a najzwyklejszymi marynarzami trafiały się najgorsze i najbardziej uwłaczające zajęcia na statku. Pomagali w kuchni, byli statkowymi gońcami, pełnili służbę na równi z dorosłymi niekiedy po 12-14 godzin. Na okrętach wojennych roznosili ładunki prochowe i niekiedy uzupełniali obsady różnych stanowisk. Podczas długich rejsów tacy młodzi ludzie w wieku 12-15 lat spędzali czas razem z prymitywną załogą, co bez wątpienia nie sprzyjało ich właściwemu rozwojowi emocjonalnemu.
Ten krótki katalog statkowych typów nie jest oczywiście pełny i dotyczy tylko klasycznego okresu żaglowców od przełomu XVIII i XIX wieku do początku wieku XX. Nie obejmuje wszystkich stanowisk oraz dokładnego ich umocowania oraz funkcji. Ma tylko ułatwić zrozumienie panujących na jednostkach żaglowych stosunków i układów pomiędzy poszczególnymi członkami załogi.
Porządek służby.
Służba na żaglowcach odbywała się według ściśle określonego porządku. Cała załoga była podzielona na wachty prawej i lewej burty, a ich obsady wybierali oficerowie, którzy nimi dowodzili. Istotną kwestią przy pełnieniu wachty było odmierzanie i oznaczanie czasu, co oznajmiano uderzeniami dzwonu o określonej godzinie.
Zwyczaj bicia w dzwon okrętowy przetrwał do dziś na okrętach marynarki wojennej oraz na żaglowcach szkolnych. A wszystko zaczęło się, kiedy głównym, a właściwie jedynym, zegarem na statku była klepsydra, czyli zegar piaskowy. W języku angielskim klepsydra to glass, a to słowo z kolei może być również tłumaczone jako szklanka — stąd mówiono, że wybija się szklanki. Piasek w klepsydrze przesypywał się z komory górnej do dolnej pół godziny i po upływie tego czasu marynarz obracał klepsydrę i uderzał w dzwon. Liczba uderzeń zależała od tego, jaki system przyjęto w danej flocie lub na jednostce. Najbardziej powszechny jest system anglosaski, który dzieli całą dobę na czterogodzinne wachty, czyli okresy służby..
Statek domem wszystkich marynarzy.
Układ i wygląd pomieszczeń na statku w jasny sposób odzwierciedlał panującą na nim hierarchię. Najlepsze zajmował oczywiście kapitan, który miał do swojej dyspozycji nie tylko duży salon, wygodną sypialnię z szeroką koją osłoniętą baldachimem, ale również biuro oraz, co niezwykle istotne, osobistą toaletę.
Przysługiwało mu również prowadzenie statkowego sklepu — kantyny kapitańskiej. Własne kabiny mieli także oficerowie, jednak nie mogły się one w żaden sposób równać z pomieszczeniami kapitańskimi. Pokoje kapitana znajdowały się na rufie, a w ich pobliżu były kajuty oficerskie. Marynarski kubryk mógł być usytuowany zarówno na rufie, jak i na dziobie, jednak w większości przypadków załoga niższych szczebli zajmowała pomieszczenia na dziobie. Na większych statkach marynarze sypiali w kojach i hamakach, na mniejszych mieli do dyspozycji tylko hamaki.
Trudno stwierdzić, co było wygodniejsze. Spanie w kojach wymagało pewnych umiejętności, szczególnie kiedy statkiem kiwało i łatwo można było z nich wypaść. Aby temu zapobiec, zakładano specjalną sztormdeskę. W przypadku hamaka sprawa była prostsza. Kołysało nim, jednak marynarze twierdzili, że nawet przy najgorszym sztormie zawsze pozostawał w tej samej, stałej pozycji.
Trzecim rodzajem marynarskich posłań były tak zwane barłogi, najczęściej występujące na małych statkach, gdzie niewielka załoga miała ograniczoną przestrzeń do życia. Sytuacja mieszkaniowa zwykłych marynarzy nie przedstawiała się najlepiej. Stłoczeni w kubrykach ludzie musieli żyć w pełnej wyziewów i nieprzyjemnych zapachów atmosferze, narażeni na choroby i choroby.