IMG_20171206_0026(0)

Lekarze i higiena

 

 

Na pokłady statków i okrętów czasami trafiali także lekarze, ale jeżeli nawet wchodzili w skład załogi, to wykonywali całkiem inne zadania, niż moglibyśmy się dziś spodziewać. Być może bardziej adekwatne byłoby nazwanie ich medykami albo chirurgami, co w tamtych czasach nie oznaczało tego samego.

IMG_20171209_0006(0)

O cechach, jakimi powinien się legitymować dobry chirurg w epoce żaglowców, napisano wiele grubych rozpraw Najbardziej trafna definicja określa, że musiał szybko amputować kończyny. Takie podejście było wynikiem całej ówczesnej filozofii medycyny, gdzie w większości nie zajmowano się leczeniem np. wszelkiego rodzaju urazów kostnych, złamań itd., zastępując je po prostu amputacją.

Chirurg w tamtych czasach nie był lekarzem w pełnym tego słowa znaczeniu, a praktykującym medycznym rzemieślnikiem. Amputowano wtedy, kiedy zachodziła taka potrzeba, ale nawet wtedy, kiedy jej nie było. Jednak biorąc pod uwagę stan ówczesnej medycyny, usprawiedliwiając nieco działania chirurgów okrętowych, zabieg niejednokrotnie stawał się jedynym ratunkiem dla rannego w boju lub wypadku.

IMG_20171209_0010(0)

W przypadku postrzału wraz z pociskiem do rany dostawały się fragmenty odzieży zanieczyszczone codziennym brudem, co bardzo szybko prowadziło do zakażenia i śmierci w męczarniach. Dobry chirurg potrafił pozbawić marynarza nogi w półtorej minuty, a warto pamiętać, że w tamtych czasach jedynym środkiem znieczulającym był alkohol. Aby zatamować krwawienie, rany opalano gorącym żelazem albo zalewano smołą. Niekiedy, aby ułatwić oczyszczenie obrażenia, w znaczny sposób rozerwano mięśnie, co dodatkowo pogarszało stan chorego.

O ile na okrętach wojennych obecność chirurga lub lekarza była dość częsta, to statki handlowe rzadko mogły sobie pozwolić na taki luksus. Leczeniem zajmował się więc kapitan, a proces kuracji przypominał do złudzenia grę paragrafową. Przygotowana przez fachowców instrukcja opisywała wszelkie możliwe przypadki chorób wraz z przyporządkowanymi im medykamentami, np. jeżeli chory ma drgawki, należy podać mu sześć kropel z buteleczki nr III, jeżeli nie ma już płynu w buteleczce nr III, podać cztery krople z buteleczki nr V i dwie krople z nr IX itd. Lista chorób, jakie dokuczały marynarzom, jest długa, ale główną dolegliwością był szkorbut, zwany także gnilcem, wywoływany przez niedobór kwasu askorbinowego nazywanego popularnie witaminą C.

IMG_20171209_0010

Jego główne objawy to samoistne krwawienia, osłabienie oraz najważniejsze, bo najbardziej widoczne: patologiczny przerost dziąseł oraz wypadanie zębów. Choroba ta towarzyszyła marynarzom od zawsze, będąc konsekwencją diety ubogiej w witaminy. Objawy gnilca podobne do symptomów grypy i depresji były łatwo rozpoznawalne, jednak nie znano ich etiologii. Chory umierał w związku z chorobami, rozwijającymi się w wyniku skrajnego wyczerpania organizmu. Mogło to być zapalenie płuc lub nawet lżejsza infekcja, których przecież nie brakowało na przeludnionych pokładach. Odkrycie, że nakarmienie takiego wycieńczonego człowieka, o ile mógł jeszcze przełykać, świeżymi jarzynami lub owocami w ciągu dwudziestu czterech godzin, co stawiało go na nogi, było przełomowe. Powszechnie zasługę wprowadzenia substytutów żywieniowych witaminy C przypisuje się Jamesowi Cookowi, jednak ich zbawienną działalność znano już dawniej.

Aby uzupełniać zapasy świeżych warzyw, w XVIII wieku zaczęto tworzyć stacje zdrowotne umiejscowione na wyspach w pobliżu głównych szlaków żeglugowych. Takie rozwiązanie zapewniało uzupełnienie i urozmaicenie menu. Niekiedy o te niewielkie wysepki toczono wojny, a zajęcie ich przez wroga traktowano niezwykle poważnie, np. skolonizowana przez Portugalczyków Wyspa Świętej Heleny na Atlantyku przeszła w ręce Holendrów, a następnie Brytyjczyków, podobnie było z Wyspą Wniebowstąpienia i Mauritiusem.

Stacje pełniły też funkcję więzień dla niesfornych członków załóg, a czasem także szpitali. Na przełomie XVII i XVIII wieku antidotum na większośc marynarskich dolegliwości stanowiło tak zwane magiczne powidełko, którego stosowanie zalecał doktor Cogbourne, znany w tamtych czasach specjalista od krwotoków. Specyfik składał się z diabelskiej mieszanki dziwnych środków chemicznych z miodem i konfiturami. Inni specjaliści uważali, że na dolegliwości żeglugowe skutecznie działał wyłącznie eliksir witriolowy, którego głównym składnikiem był kwas siarkowy.

Bardzo często marynarze chorowali na dyzenterię i tyfus. Może się wydawać, że pokłady żaglowców powinny być wolne od takich skażeń. Niestety, załoga pozbawiona w czasie rejsu odpowiedniej ilości wody, pozostająca cały czas w stanie permanentnego pragnienia, po wyjściu na ląd piła łapczywie wodę ze strumieni lub zbiorników zakażonych bakteriami chorobotwórczymi.

Chorzy marynarze byli odsyłani do izby chorych zwykle umiejscowionej na statku najniżej, jak się dało, aby nie przeszkadzali w pracy i nie kontaktowali się ze zdrową załogą. Jeśli chory nie wyzdrowiał w szybkim czasie, wyokrętowywano go w najbliższym porcie. Gdy na lądzie nie było szpitala, w którym mógł wyzdrowieć, stawał się pariasem, ponieważ podejrzewano go o zapowietrzenie, czyli zarazę. W szpitalu leczono go przez 30 dni na koszt państwa. Jeżeli wyzdrowiał, wracał do służby, w innym przypadku zostawał inwalidą i żebrakiem.

O pojawianiu się wielu chorób decydował brak elementarnej higieny. Oczywiście zasady czystości i porządku ustalali armatorzy oraz regulaminy, jednak ich stosowanie było co najmniej problematyczne. Nie chciano i nie umiano stosować przepisów, a być może nie przystawały one do codziennego życia. Trzeba też napisać prawdę, że na dziewiętnastowiecznym statku nie pachniało ładnie, a właściwie po prostu śmierdziało. Fetor unoszący się z niemytych ciał był obezwładniający. Morska woda nie nadawała się do higieny, mydliła się bardzo słabo, a skóra pozostawała nieprzyjemnie lepka.

O mydle słyszało niewielu, a nieco ługu wydawanego przez bosmana nie było w stanie zmyć wielotygodniowego brudu. Dopiero od 1796 roku w Royal Navy mydło pojawiło się na listach stałych dostaw. Okazją do poważniejszych zabiegów higienicznych był deszcz, wtedy prano także zawszoną odzież. Wszy i pchły to nieodłączni towarzysze żeglugi. Choć bardzo marynarzom dokuczały, zwykle byli do nich przyzwyczajeni, zawzięcie tępili jednak wszelkiego rodzaju karaluchy i inne robaki. Walczono z nimi tym skuteczniej, im większa była obiecana nagroda.

Podobno wielu statkowych kapitanów i intendentów wręczało marynarzom dużą butelkę rumu za każdy tysiąc złapanych karaluchów. Pochodzący z wielomiesięcznego, a czasami wieloletniego braku higieny fetor drażnił tylko niektórych oficerów i kapitana, w większości pochodzących z arystokracji lub co najmniej solidnych kupieckich i mieszczańskich rodzin. Kiedy kapitan pojawiał się na pokładzie, a była na nim także pracująca załoga, często padała komenda: „Burta kapitana!”. Wtedy wszyscy marynarze przechodzili na burtę przeciwną do tej, po której spacerował dowódca.

W takich przypadkach kapitan zawsze starał się wybierać burtę nawietrzną, ponieważ fetor marynarzy był naprawdę okropny. Warto wspomnieć, że jedna z marynarskich zabaw to rozpoznanie po zapachu, jak długo dany załogant jest na morzu. Niektórzy eksperci umieli wskazać ten czas bezbłędnie.

Bardzo ważnym problemem było również wydalanie zbędnych produktów przemiany materii. Oddawania moczu, jako czynność dość prostą manualnie, dokonywano właściwie wszędzie pod pokładem i na nim. Do defekacji marynarze najczęściej wybierali miejsca obok kotwic albo pod figurą galionową.

Najgorzej w tym aspekcie sytuacja przedstawiała się na statkach portugalskich, hiszpańskich i włoskich, nieco lepiej radzili sobie Anglicy i Holendrzy, o których można powiedzieć, że na tamte czasy byli wręcz morskimi czyścioszkami. Dwa razy w tygodniu holenderskie jednostki porządnie sprzątano i myto, a cały statek łącznie z międzypokładami i marynarskimi rzeczami osobistymi dokładnie porządkowano. Jednak wojna, którą toczono z robactwem i szczurami, była skazana na przegraną.

Takie to był czasy i obyczaje, które dziś wydają się nam wręcz nieprawdopodobne. Ogólny stan higieny, a także sposoby odżywiania i defekacji w małych statkowych społecznościach nie odbiegały od tych na lądzie, będąc ich dokładnym, może tylko bardziej dosadnym odbiciem.

spacer

Odpowiedz