IMG_20171206_0032

Marynarskie przesądy

 

 

Ludzie morza od zawsze byli przesądni, co prawdopodobnie wynika ze specyfiki ich pracy i ciągłego obcowania z niebezpieczeństwem. Lęk przed nieznanym był kolejną przesłanką, która wzmagała konieczność wykonania przez żeglarzy określonych rytuałów, aby przysporzyć sobie szczęścia lub ochronić się przed pechem.

Wypłynąć w piątek? Nigdy w życiu. Żaden szanujący się XIX-wieczny matros nie wypłynąłby w rejs w piątek. Powodów do takiego postępowania było mnóstwo. Przede wszystkim piątek w mitologii germańskiej to dzień poświęcony bogini Fryii, patronce księżyca, pogody, wiatru, a także śmierci.

W kulturze chrześcijańskiej w piątek, dzień męki i śmierci Jezusa Chrystusa, na wielu statkach opuszczano bandery do połowy masztu i oddawano salut artyleryjski. Tego dnia starano się nie pobierać frachtu, nie mustrować załogi, nie wodować statku, nie kłaść stępki pod nową jednostkę, a także nie wykonywać absolutnie żadnych czynności związanych z rozpoczynaniem ważnych przedsięwzięć.

Święcie wierzono, że statek, który w piątek wyjdzie w morze, w najlepszym razie nie będzie miał spokojnego rejsu, o ile w ogóle z niego wróci. Annały znają nazwy żaglowców, które wyszły w piątek z portu i więcej nikt ich nie widział. Antoni Strzelbicki przekazuje taką anegdotę , którą jedni przypisują marynarzom amerykańskim, inni brytyjskim, jeszcze inni amerykańskim stoczniowcom z Connecticut.

Otóż chcąc złamać wiarę w ten przesąd, z całym rozmysłem w piątek poło-żono stępkę pod nowy statek, w piątek go zwodowano, otrzymał nazwę »Piątek«, wyszukano kapitana o nazwisku Piątek i w piątek wysłano w dziewiczą podróż. Ciekawe, że i w piątek… otrzymano o nim ostatnią wiadomość. Oczywiście od tej zasady można znaleźć wyjątek, zwłaszcza we flocie hiszpańskiej, w której piątek uważa się za dzień najbardziej odpowiedni do rozpoczęcia żeglugi. Takie przekonanie jest związane z podróżą Krzysztofa Kolumba, który rozpoczął swój słynny rejs właśnie w ten dzień i szczęśliwie dotarł do Ameryki.

Ludzie morza wiele dni w kalendarzu uważali za feralne, a ich przesądy pochodziły od przeróżnych klęsk opisanych w Biblii. Doliczono się aż 48 takich dni w roku, m.in. zniszczenie Sodomy i Gomory (drugi poniedziałek stycznia), powieszenie Judasza (31 grudnia) oraz urodziny Kaina (pierwszy poniedziałek kwietnia). Środa i czwartek w morskim fachu były uważane za pomyślne, a za najlepszy dzień ze wszystkich uchodziła niedziela. Co prawda praca w święto kłóciła się z dekalogiem, jednak niedziela była doskonała do rozpoczynania wszelkiego rodzaju przedsięwzięć, także morskich, ponieważ według dogmatów Kościoła jest to pierwszy dzień tygodnia, a także dzień zmartwychwstania Chrystusa.

Wiatr 

Największe zmartwienie marynarzy. W dawnych czasach bez wiatru żegluga była niemożliwa, a zdarzało się, że natura skąpiła nawet lekkiego powiewu. W takich sytuacjach marynarze próbowali go na wszelkie sposoby przywołać. Metody były najróżniejsze, ale we wszystkich flotach świata sądzono, że dobrym sposobem było trzykrotne podrapanie fokmasztu.

Włoscy marynarze ściągali spodnie oraz bieliznę i wypinali się w stronę, z której upragniony wiatr powinien zawiać. Jeszcze jednym sposobem, nieco niehumanitarnym, było przywiązanie najmłodszego chłopca okrętowego do masztu w odpowiedniej wypiętej pozycji i sprawienie mu ciężkiego lania.

Na żaglowcu gwizdanie było zabronione, z wyjątkiem flauty, czyli ciszy morskiej. Zgodnie z marynarskimi przesądami gwizd przywoływał wiatr, jednak trzeba było być ostrożnym, aby nie doprowadzić do sztormu. Zwyczaj gwizdania przy ciszy pochodzi ze Skandynawii, gdzie w ten sposób wzywano potężnego boga Thora opiekującego się wiatrem. Interesujące jest, że przesąd funkcjonuje do dziś, na wodzie wolno gwizdać tylko gwizdkiem służbowym w trakcie świstu trapowego. Wyjaśnienie zakazu gwizdania może być prozaiczne, choć nie jest potwierdzone.

Dawniej na żaglowcach odpowiedniej długości gwizdy wzywały załogę do zajęć. Podczas wykonywania czynności pokładowych, np. w trakcie sztormu, komenda mogła zostać zagłuszona potężnymi falami, a przenikliwy dźwięk gwizdka przedzierał się przez wszelkie hałasy. Dlatego tak ważne było, by nie pomylić komendy ze zwykłym gwizdem. Według marynarzy niezawodny sposób na wywołanie wiatru to przybicie do bukszprytu rybiej płetwy i złorzeczenie najgorszymi przekleństwami, aby obudzić św. Antoniego, który może sprowadzić wyczekiwany powiew.

Kiedy wiatr był niekorzystny, trzeba go było dźgać nożem, koniecznie z czarną rękojeścią, czytając w tym czasie właściwy fragment Pisma Świętego. Jeżeli wiatr uniemożliwiał płynięcie w wyznaczonym kierunku, nie wolno było szyć ani w jakikolwiek inny sposób używać igły, ponieważ mógłby zostać przyszyty na stałe do statku. Znane legendy kaszubskie opowiadają o marynarzach i rybakach kupujących wiatr zapakowany w chustę zawiniętą w trzy węzły.

Kiedy rozwiązywano pierwszy, wiał lekki wietrzyk, po rozplątaniu drugiego pojawiał się mocny sztormowy szkwał. Gdy rozwiązano trzeci węzeł, zrywał się nieposkromiony huragan. Motyw chusty i węzłów został wykorzystany w przepięknej gdańskiej legendzie spisanej przez Franciszka Fenikowskiego O sterniku Marcinie Prusie i stolemie Drechu. Stolemowie byli kaszubskimi olbrzymami, którzy dokuczali ludziom, m.in. wgnietli w głąb ziemi wieżę gdańskiego kościoła Mariackiego, by nie była tak wysoka.

Podobno największymi specjalistami od wiatru byli Finowie. Ich czarodzieje mogli go przywoływać, kiedy tylko chcieli. Gdy widziano statek płynący pod wiatr z pełnymi żaglami, od razu było wiadomo, że miał fińską załogę. Antoni Strzelbicki tak opisuje opowieść marynarza brytyjskiego na temat Finów i wiatru: „ marynarz twierdził, że zatrudniony na jego statku fiński kucharz musi być czarnoksiężnikiem, gdyż ma on butelkę rumu zawsze do połowy napełnioną, chociaż stale i tęgo z niej pociąga a nikt nie widział, by do niej dolewał. Gdy statek przez dłuższy czas borykał się z przeciwnymi wiatrami, kapitan w końcu oskarżył Fina, że to on właśnie jest temu winien i kazał zakuć go w kajdany. Środek okazał się znakomity, gdyż już na drugi dzień Fin zmiękł i wiatr zmienił kierunek”. We francuskiej flocie rozpowszechniony był przesąd, że wiatrem i morzem mogli zarządzać ludzie z morskiego marginesu, przemytnicy i piraci.

Czynili to za pomocą specjalnego magicznego pierścienia noszonego na najmniejszym palcu prawej ręki. Aby nie utracić tej zdolności, nie wolno im było przebywać na lądzie dłużej niż trzy dni. Należało też uważać na czarownice, zwłaszcza te, które umiały pływać po morzu w sicie, na skorupkach jajek lub na muszlach. Przesądni marynarze zaklinali się w tawernach pomiędzy jednym a drugim łykiem wysokoprocentowego napoju, że widywali lecącą na miotle czarownicę, która sprowadzała sztorm. W dawnej symbolice miotła oznaczała wiatr zmiatający chmury z nieba, a więc podróż na miotle równała się lotowi na skrzydłach wiatru.

Z zachowanych protokółów z procesów czarownic dowiadujemy się, że podczas rewizji w pewnym domu znaleziono kij od miotły z przytwierdzonym doń małym żagielkiem i wyschniętą rybą, a że właśnie na kanale La Manche zaginęła prawie cała rybacka flota śledziowa, więc właścicielkę posesji uznano winną czarów, wsadzono do beczki nabitej gwoździami i stoczono z góry” (cytat za A. Strzelbickim). Jeśli komuś zależało, aby dowolny statek nie znalazł drogi do docelowego portu, również mógł skorzystać z usług czarownicy. Wiedźma wykonywała z wosku miniaturę żaglowca, który miał zatonąć, i wrzucała ją do morza. Innym sposobem na osiągnięcie takiego efektu było położenie na powierzchni wypełnionego wodą naczynia drewnianej, niewielkiej miski. Następnie należało miskę napełnić wodą w taki sposób, żeby utonęła.

Podobno zamawiany w ten sposób statek tonął w tym samym momencie. W dawnych czasach sprawa wiatru była traktowana niezwykle poważnie, a czasem uważano ją za rację stanu. Podczas panowania Konstantyna Wielkiego skazano na śmierć parającego się czarami Sotera. Podobno mag sprawił, że wiatr ustał, w efekcie statki z Egiptu nie mogły dostarczyć zboża i doszło do rozruchów.

Ksiądz i kobieta na statku.

Płeć piękna na statku nie była mile widziana. Twardzi marynarze, nienauczeni salonowych manier, musieli uważać na to, co robią i jakim językiem się posługują. Mały statkowy wszechświat rządził się ostrymi prawami i mocne słowa niejednokrotnie paść musiały, aby oficerowie mogli osiągnąć zamierzony efekt. Poza tym panie, obdarzone ze swej natury nieco mniejszą odpornością na trudy żeglowania, musiały być inaczej traktowane, co dla załogi żaglowca, obciążonej już i tak ciężką służbą, było dodatkowym kłopotem.

Nawet obecność żony kapitana na statku była powodem cichych sarkań załogi, która uważała, że dowódca poświęca jej zbyt dużo czasu i zaniedbuje swoje obowiązki. ‚Wspaniały kliper »Thomas Staphen« stracił reputację statku szybkiego tylko dlatego, że jego kapitan zabrał w podróż swoją żonę. Absorbowała ona swą osobą męża tak dalece, że praktycznie nie rozstawał się z nią prawie nigdy.

Ku zgorszeniu całej załogi kapitan wyprowadzał swoją żonę na pokład trzymając pod rękę, następnie na mostku nieustannie ją adorował i pocieszał, gdyż nieboraczka nie najlepiej czuła się na morzu. Przekładanie przez kapitana miłości do kobiety nad miłość do statku, przy tym ostentacyjnie okazywanej, nie znajduje uznania w oczach jego podkomendnych”. Marynarze i rybacy uważali też, że jeżeli przed wypłynięciem na połów przy łodziach jako pierwsza pojawiła się kobieta, tego dnia nie warto wychodzić w morze, bo było pewne, że i tak powróci się z pustymi sieciami.

Pomimo przesądów kobiety były obecne na statkach wielu flot. Ich pobyt tolerowano szczególnie wtedy, kiedy jednostki stały w portach. Dowódcy zdawali sobie sprawę, że obecność kobiet może być przyczyną co najmniej osłabienia dyscypliny. Pojawił się jednak dylemat: z jednej strony brak kobiet prowadził do sodomii i homoseksualizmu, a z drugiej strony obecność płci pięknej mogła przyczynić się do demoralizacji, naruszenia regulaminu okrętowego i rozprzestrzeniania się chorób wenerycznych.

Z tych powodów próbowano sformalizować zasady obowiązujące w marynarskich związkach damsko-męskich. Dowódca jednego z okrętów wymagał zaświadczenia od wchodzących na pokład kobiet, że są żonami członków załogi. Bywało też, że stanowiły przedmiot regularnego handlu pomiędzy marynarzami. Mimo problemów, które stwarzała ich obecność, nieco zmiękczały obyczaje na statku i stwarzały pozory życia domowego. Ksiądz, podobnie jak płeć piękna, nie był miłym gościem na żaglowcu. Istniało przekonanie, że będąc stroną w odwiecznym konflikcie pomiędzy szatanem a Bogiem, duchowny musi z czasem stać się przedmiotem ataku ze strony diabelskich sił, które mszcząc się na kapłanie, przy okazji skrzywdzą załogę.

spacer

Odpowiedz