IMG_20171206_0032(0)

Sensacje spod żagli

 

 

Od Latającego Holendra po skrobanie masztu .

Morze zawsze stanowiło niewyczerpane źródło opowieści, choć wiele z nich nigdy nie miało jakiegokolwiek związku z rzeczywistością. Opowiadane w portowych tawernach chwaliły odwagę żeglarzy albo opisywały ich niedolę. Szeptane w kubrykach podczas długiego rejsu umilały monotonię wacht. Były też takie, które przesądni marynarze odważali się wspominać tylko w pogodny słoneczny dzień, pijąc rum w bezpiecznym porcie. Morskie opowieści były i nadal są nieodłącznym elementem marynarskiego życia, przedmiotem strachu, fascynacji i ciekawości.

Latający Holender

Jedna z najbardziej popularnych morskich opowieści to legenda o Latającym Holendrze. Tytułową postacią jest kapitan Joost van Stratten, który pewnego razu musiał z ładunkiem popłynąć na południe, dookoła przylądka Horn. Początkowo nic nie zwiastowało kłopotów, jednak któregoś dnia zaczął wiać bardzo silny, przeciwny wiatr. Załoga na kolanach błagała kapitana, aby zrezygnował z dalszego rejsu i zawrócił. Niepomny na prośby marynarzy kapitan zaciął się w swoim uporze i trwał w nim tym mocniej, im nalegania załogi stawały się gwałtowniejsze. Głośno wyśmiewał się ze sztormu i szydził z wiatru.

Część marynarzy jednak na przekór dowódcy postanowiła się schronić w jakiejś zacisznej zatoce. Bunt został brutalnie stłumiony, a jego przywódcy wyrzuceni za burtę. Marynarze zaczęli szeptać, że kapitanowi służy diabeł. Nagle na pokładzie pojawiła się świetlista postać, ale nawet zjawa nie zrobiła na van Strattenie wrażenia. Załoga i pasażerowie padli na kolana i zaczęli się modlić, a kapitan nadal spokojnie palił fajkę i nawet nie zdjął czapki, choć się domyślał, że stał przed istotą z nieba. Postać zaczęła mu wyrzucać upór, złość i pychę, lecz kapitan, nie przestając złorzeczyć, wyjął pistolet i wypalił.

Kula zawróciła i przebiła mu dłoń, a kiedy podniósł rękę w jej kierunku, ta opadła jak sparaliżowana. Wtedy istota powiedziała (cytat za Anto-nim Strzelbickim): „Od tej pory jesteś przeklęty — skazany na wieczne żeglowanie bez chwili odpoczynku, bez możliwości zawinięcia do jakiegokolwiek portu. Nie będziesz miał ani tytoniu, ani piwa. Żółć będzie twoim napitkiem, a rozżarzone żelazo pokarmem. Z całej załogi pozostanie z tobą jedynie chłopiec kabinowy, lecz na czole wyrosną mu rogi, będzie miał paszczę tygrysa, skórę zaś bardziej szorstką niż rekin. Nie zaznasz wytchnienia. Nigdy nie będziesz spał, a w chwili gdy przymkniesz oczy — miecz przeszyje twe ciało. A że radością twą było męczyć żeglarzy — będziesz dręczył ich nadal.

Staniesz się złym duchem morza. Będziesz się błąkał po wszystkich oceanach bez spoczynku i wytchnienia, a statek twój przyniesie nieszczęście tym wszystkim, którzy go ujrzą. W dniu Sądu Ostatecznego szatan posiądzie twą duszę”. Postać zniknęła, a wraz z nią cała załoga i pasażerowie. Od tej chwili Latający Holender przemierzał oceany, by gnębić i prześladować marynarzy. Sprowadzał statki na skały, a jego pojawienie zwiastowało nieszczęście. Zapewne w opowieści jest jakieś ziarno prawdy. Legenda powstała najprawdopodobniej w XVII wieku, w kolejnym stuleciu nie była jeszcze zbyt znana, a apogeum jej popularności przypada na XIX wiek. Legenda ma mnóstwo wersji, kapitan nosi różne nazwiska, niekiedy towarzyszy mu załoga złożona z cieni, a czasem ze szkieletów. W niektórych wersjach płynie statkiem tak wielkim, że kiedy „chłopiec okrętowy zaczyna go obchodzić, to kończy będąc starcem”. Niekiedy statek nie płynie, ale upiornie unosi się nad falami pod górą postrzępionych ogromnych żagli. Czasami jest to galeon, a niekiedy fregata. Jednym słowem, ilu opowiadających, tyle wersji.

A jak mogło być naprawdę? Pływanie na statkach mimo rozwoju techniki w XVIII i XIX wieku nadal było zajęciem dość niebezpiecznym, a uzależnienie żeglugi od wiatru wciąż skazywało człowieka na kaprysy pogody. Dlatego w ekstremalnych przypadkach statki były porzucane przez załogi i niekiedy marynarze z innych żaglowców widzieli takie samotne, na wpół zatopione jednostki, na których nie było ani jednego człowieka. Prawdopodobnie nazwa Latający Holender nie jest przypadko-wa i opowieść dotyczy kapitana tej narodowości. Mógłby to być na przykład Bernard Koffe, dzielny żeglarz z XVII-wiecznych Niderlandów, który usprawnił swój statek, usztywniając maszty metalowymi sztabami, aby można było żeglować przy dużym wietrze. Zaginął podczas jednej ze swoich podróży i mówiono, że porwał go szatan.

Podobno można go było zobaczyć niedaleko Hornu. Inny Holender, który może być brany pod uwagę, to Rembrandt van Dam, kolejny to kapitan Peter van der Becken, wielki grzesznik, niezwykle okrutny wobec załogi. Kim Latający Holender był naprawdę, dziś chyba nie ma już szans, aby dowiedzieć się tego na pewno. Jednak mit upiornego kapitana, nazywanego po angielsku Flying Duch, jest popularny do dziś. Choć być może nie jest to żaden mit? W nocy z 7 na 8 lipca 1959 roku kapitan z kilkoma członkami załogi holenderskiego (nomen omen) frachtowca „Straat Dragelhaen” opływającego przylądek Horn zauważyli wielki żaglowiec idący prosto na burtę statku. Jednostka miała postawione wszystkie żagle i poruszała się z taką prędkością, że kapitan nie zdążył wydać rozkazów zmiany kursu. Kiedy statek miał już uderzyć w burtę, nagle rozpłynął się w powietrzu.

Potwory morskie

Marynarze od zawsze wierzyli w istnienie morskich bestii. Jedną z nich jest legendarny wąż, po raz pierwszy wspomniany w dziełach Arystotelesa. Pojawiał się także na kartach średniowiecznych kodeksów. Znane są również świadectwa osób, które go widziały, na przykład o spotkaniu z wielkim wężem, krakenem lub inną morską bestią wspominają portugalscy marynarze w zapiskach z 1522 roku.

Wąż miał rzekomo 15-20 metrów i łeb jak u żółwia, a kraken, czyli ogromna ośmiornica, osiągał ponad 15 metrów. Niezwykle interesująca jest relacja z podróży 120-tonowego szkunera „Pearl” przez Ocean Indyjski z drugiej połowy XIX wieku, według której w pewnym momencie wachtowi zauważyli za burtą długi, smukły kształt. Kapitan szkunera bez wahania chwycił za broń i strzelił do płynącego stwora. Bestia zadrżała i skierowała się w kierunku burty, a po chwili nastąpiło uderzenie. Na pokładzie pojawiły się dwie ogromne macki i potwór zaczął się wspinać na statek.

Wielka ośmiornica porwała jednego z marynarzy, a resztę załogi zrzuciła do wody, na szczęście dzięki przepływającemu obok żaglowcowi część z nich uratowano. Trudno dziś powiedzieć, ile jest w tym opowiadaniu prawdy, a ile fantazji. Po-twory morskie widziało wielu marynarzy, ale nigdy nie udało się im żadnego schwytać. Może to tylko morskie opowieści, ale nie należy wykluczać, że jakieś wciąż nieznane człowiekowi stworzenia żyją w głębokich toniach, bo podobno ludzkość lepiej poznała Księżyc niż dna oceanów i mórz.

Syreny

Syreny po raz pierwszy pojawiły się w literaturze w Odysei Homera. Niektórzy archeologowie i etnografowie dopatrzyli się ich wizerunku na neolitycznych rytach naskalnych w Afryce Północnej. W górnej części ciała stworzenia te były kobietami, a dół ich tułowia przyjmował formę ptasią, wyposażoną w łapy o wielkich pazurach. Podobno wabiły żeglarzy śpiewem, przyzywając ich i sprowadzając na niebezpieczne wody. Statki rozbijały się na skałach, a syreny konsumowały nieszczęsnych marynarzy. Odysa przed zgubnym wpływem syren ostrzegała czarodziejka Kirke, jednak tak bardzo chciał on posłuchać ich śpiewu, że kazał się przywiązać do masztu, a towarzyszom zakleić uszy woskiem.

Kiedy przepływali obok syrenich siedzib, Odys błagał załogę, aby go odwiązała, całe szczęście nikt tego nie zrobił. Podobno w ogrodzie osobliwości Ludwika XVI trzymano żywą syrenę. Po śmierci została wypreparowana i wypchana, a zaginęła dopiero w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Warto wspomnieć, że męskim odpowiednikiem syren były trytony, pół ludzie, pół ryby, zgodnie z informacjami z literatury potomkowie Posejdona.

Jonasz

Jonasz był starotestamentowym prorokiem, który ucie-kał przed Bogiem, ponieważ nie chciał wypełnić jego woli. Rozgniewany Bóg zesłał na jego statek sztorm. Burza ucichła, kiedy załoga na prośbę proroka wyrzuciła go za burtę. Gdy znalazł się w morzu, został połknięty przez ogromną rybę. w której trzewiach przebywał aż trzy dni. Wypluty po tym czasie na brzeg dostrzegł swoją winę i spełnił wolę Jahwe.

Na tym wydarzeniu Stary Testament kończy relację o Jonaszu. W marynarskiej gwarze Jonaszem nazywano osobę, która na statku przynosiła pecha. Niezależnie, czy była pasażerem, czy, jeszcze gorzej dla niej, członkiem załogi, na pokładzie nie mogła się czuć bezpiecznie, ponieważ było wiadomo, że przesądni marynarze zrobią wszystko, aby pozbyć się jej ze statku. Historia takiego przypadku została opisana w powieści Patricka O’ Briana o przygodach kapitana Jacka Aubreya i Stephena Maturina, w której jeden z członków załogi, młody midshipmen, sekowany przez kolegów popełnił samobójstwo, skacząc za burtę.

Jego poświęcenie miało odwrócić zły los prześladujący HMS „Suprise”. Praca na statku wielorybniczym nie była łatwym kawałkiem chleba. Przekonuje o tym choćby słynny Moby Dick Hermana Melville’a. Była to praca niebezpieczna, ciężka i nie-zbyt ładnie pachnąca. Statki wielorybnicze roztaczały wokół siebie okropną woń rozkładającego się oleju i kawałków wielorybiego mięsa. Połów zwykle wyglądał w taki sposób: na widok wieloryba spuszczano łodzie z harpunnikami, którzy starali się dostać wieloryba, wbijając mu w bok ostrze harpuna.

Tak też było w lutym 1891 roku, kiedy dwie łodzie ze statku „Star of the East” na widok wielkiego ssaka szykowały się do ataku. Jednej załodze udało się zaczepić wieloryba harpunem, jednak zwierzę zanurkowało i trafiło ogonem w drugą łódź. Jej załoga znalazła się w wodzie. Pewne było, że jeden z marynarzy od razu utonął, a drugi, James Bartley, widoczny przez jakiś czas w wodzie, zaginął.

Kaszalot jednak otrzymał śmiertelną ranę i po dłuższym czasie udało się go przyholować i uwiązać do burty. Zajęto się normalną pracą, wycinano kawałki tłuszczu i natychmiast zaczęto je przetapiać na tran. Minęło kolejne kilka godzin, nastał ranek i ciało wieloryba wciągnięto na pokład. Od razu marynarze zauważyli, że w jego żołądku coś się poruszyło. Wszyscy, łącznie z kapitanem, byli przekonani, że to większa ryba, jakie niejednokrotnie znajdowano w trzewiach tych olbrzymich ssaków. Jakież było zdumienie, kiedy po rozcięciu żołądka ukazał się zwinięty w kłębek Bartley.

Marynarz był nieprzytomny, ale oddychał. Rozpoczęto normalną w takich wypadkach procedurę „przywracania do życia”, polewając ciało poszkodowanego lodowatą wodą. Młody James po jakimś czasie odzyskał przytomność, jednak jego stan nadal był bardzo poważny i przez dwa tygodnie marynarz pozostawał w malignie. Dopiero po trzech tygodniach poczuł się lepiej, a po kolejnych siedmiu dniach powrócił do pełnienia służby. Pytany o to, co pamięta z feralnego dnia, opowiadał, że gładko przeszedł przez przełyk kaszalota i znalazł się w wilgotnym, śluzowatym więzieniu.

Pamiętał, że było potwornie gorąco i duszno. otaczała go absolutna cisza i ciemność. A potem obudził się w kapitańskiej kabinie. Jednak na całe życie pozostała mu pamiątka — cała nieosłonięta skóra mająca kontakt z sokami trawiennymi stała się biała i pomarszczona jak stary pergamin. James Bartley został gwiazdą jednego sezonu w Stanach Zjednoczonych Ameryki, męczony przez szukających sensacji dziennikarzy. Jednak o jego historii pamiętali marynarze jeszcze pół wieku później i często opowiadali o Jonaszu, który wcale nie był pechowcem (opowieść o Jamesie Bartleyu za A. Strzelbickim).

 

spacer

Odpowiedz