IMG_20171205_0010

Werbunek

 

 

WERBUNEK, czyli jak łatwo było zostać marynarzem i trudno przestać nim być

Często obecne w marzeniach młodych ludzi fantazje o służbie na morzu ukształtowały charaktery wielu z nich. Dziś pływanie na żaglowcach jest raczej rzadkością i przywilejem wynikającym ze zdobycia podstaw umiejętności żeglarskiego rzemiosła. Często bywa też po prostu źródłem czerpania przyjemności z obcowania z pierwotną naturą morza, wiatrem i żaglami. W klasycznym okresie epoki żagla, za który Eugeniusz Koczorowski uważa XVIII i większą część XIX wieku, nie było alternatywy dla żaglowców. Bezdyskusyjnie królowały na oceanach, a służba na morzu, w jakimkolwiek jej aspekcie, wiązała się właśnie z nimi.

IMG_20171205_0012(0)

Patrząc na płynące dostojnie morskie obłoki stworzone przez szkutnika, z wypełnionymi wiatrem żaglami, niezbyt często uświadamiamy sobie, jakiego ogromu pracy wymaga ich obsługa. Niezbędna jest też fachowa wiedza. Trudne i liczne nazwy lin takielunku oraz żagli, a także umiejętność wykonywania określonych czynności w danym porządku wymagają bez wątpienia długiej i żmudnej nauki, którą powinno się zacząć możliwie jak najwcześniej, by w zadowalającym stopniu opanować wszystkie zasady. Joseph Conrad, niestety, zapomniany nieco w Polsce pisarz i żeglarz, tak określił związki między żaglowcem a jego załogą: „stosunek wiążący człowieka z jego statkiem jest poważny.

Statek ma swoje prawa, jakby mógł oddychać i mówić; i są naprawdę okręty, które jeśli trafią na odpowiedniego człowieka, zdobędą się na wszystko, brak im tylko mowy…”. Mężczyźni decydowali się podjąć pracę na statku z wielu powodów. Czasem wynikały one z zamiłowania do morza i pragnienia przygód, ale częściej były po prostu smutną koniecznością. Pomijając motywację, marynarzem można było zostać w dwojaki sposób: dobrowolnie albo pod przymusem. Kiedy mieszkający w nadmorskim mieście lub wiosce chłopiec z rodziny związanej z morzem skończył 10 lat, zaczynał się przygotowywać do zawodu marynarza.

IMG_20171205_0012

Zapewne wcześniej również pomagał mężczyznom w rodzinie i wypływał z nimi na morze, jednak dopiero osiągnąwszy określony wiek, mógł wypełniać poważniejsze zadania. Rodzice zawierali kontrakt z armatorem lub spółką żeglugową i oddawali syna do służby na statku. Taki marynarski kandydat nie otrzymywał żadnego wynagrodzenia, miał zapewniony jedynie wikt, a jego rodzina musiała dodatkowo płacić pracodawcy za nauczanie zawodu marynarza. W większości państw europejskich do służby wymagano zgody rodziców lub prawnego opiekuna, ale w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej nikt już takiego przyzwolenia nie wymagał, a kontrakt podpisywał sam zainteresowany: „Chłopak, przeważnie niepiśmienny, krzyżykami podpisuje niekiedy pisemne zobowiązanie, że będzie wykonywał każde polecenie swoich przełożonych.

Uposażenie otrzymuje awansem za trzy miesiące, z czego trzy procent musi oddać natychmiast do kasy samopomocy marynarskiej z przeznaczeniem dla marynarzy inwalidów i dla tych, którzy ukończyli 25-letni staż pracy na morzu i zeszli na ląd. W tamtych czasach do składki na inwalidów marynarskich przywiązywano bardzo dużą wagę. Weteran marynarskiego fachu, który schodził na ląd po długoletniej pracy, to zazwyczaj chory, wyeksploatowany człowiek, a jego godna egzystencja na lądzie była prawie niemożliwa. Dodatkowo zazwyczaj poza pływaniem nic innego nie umiał robić, dlatego takie dobrowolne opodatkowanie pomagało mu w miarę spokojnie przeżyć starość.

Wszyscy armatorzy wymagali, by kandydat dysponował własnym wyposażeniem niezbędnym do pracy na statku, czyli określonymi częściami garderoby, własnymi sztućca-mi, nożem żeglarskim itp. Do służby aspirowali nie tylko młodzieńcy, ale również dojrzali mężczyźni, których na morze wypędzała bieda lub brak pracy na lądzie.

IMG_20171206_0002

spacer

Odpowiedz